Początek kwietnia
Pan Aleksander Kotlewski, bibliofil i znawca dziejów drukarstwa toruńskiego, pisze do mnie, że w swoich zbiorach wynalazł garść ekslibrisów tematycznie związanych z Łodzią. Uprzejmie zapytuje, czy jako łodzianka (!) byłabym nimi zainteresowana. Czy byłabym? Oczywiście! Nadawca trafił w czuły punkt. Raz na jakiś czas, pod wpływem nieokreślonych fluidów lub właśnie takich propozycji, budzi się we mnie zapał kolekcjonerski. Zupełnie nie ma znaczenia, czego miałaby dotyczyć nowa kolekcja – ważniejsza jest sama chęć posiadania. Przygarnianie nietypowych przedmiotów zapewnia dreszczyk emocji porównywalny z doznaniami towarzyszącymi skreślaniu cyfr w totolotka. A może trafi się jakaś perełka? Nietrudno zgadnąć, że nic takiego się nie wydarzy, jednak ta nadzieja, boleśnie podszyta zdrowym rozsądkiem, potrafi zawrócić w głowie.
Takie właśnie są powody, dla których i tym razem ochoczo przystaję na propozycję przejęcia niewielkiego zbiorku. Nie mam bladego pojęcia o ekslibrisach, ale to nie szkodzi. Przecież wszystkiego mogę się nauczyć. A że w Łodzi tak naprawdę mieszkam dopiero drugi rok? – Bagatela! – głośno myślę – o tym mieście też piszą w uczonych książkach.
23 kwietnia, poniedziałek
Koniec ubiegłego tygodnia dał mi się we znaki. Wyczerpujący pobyt w Krakowie, nie mniej męczący weekend, poniedziałek od rana w pracy. Pod wieczór wreszcie idę odebrać oczekującą na mnie przesyłkę. Robię to, ponieważ pan Kotlewski, gdy zwlekam z wycieczką na pocztę, potrafi mnie zawstydzić i się o sobie przypomnieć. Nie warto kusić losu, lepiej uniknąć bezsensownych tłumaczeń. List, jak zwykle starannie zapakowany, kryje w sobie dwanaście maleńkich, obiecujących druczków. Już w domu przeglądam je pobieżnie, po czym wszystko pakuję z powrotem. Nie mam siły myśleć, ale zakładam, że i na to czas się w końcu znajdzie.
Dwa miesiące garbuski
Sprostanie siłom wyższym, zaplanowanym zadaniom i nieprzewidzianym zleceniom zajmuje mi dwa miesiące. W tym czasie redaguję spory słownik i jedną niekrótką książkę, piszę artykuł, wypuszczam do druku okładkę, a ponieważ mało co nie odchodzę od zmysłów, pracując po godzinach nad kilkunastostronicowym tekstem pisanym po polsku przez nie-Polaka, to dla równowagi odchodzę… z pracy. Dużo się dzieje, więc nie mogę narzekać.
Początek lipca
Wreszcie z ulgą stwierdzam, że wśród spraw niecierpiących zwłoki pozostaje mi już tylko prostowanie sytuacji na uczelni. Czyli tak właściwie w końcu mogę się chwilę rozerwać. Przerzucam ponaddwumiesięczną stertę papierów i znajduję kopertę z ekslibrisami. Oglądając je, dochodzę do wniosku, że upływ czasu osłabił mój pierwotny entuzjazm. Ależ to znowu tyle roboty! Te grafiki, z wyjątkiem kilku, niczego mi nie mówią. Już na pierwszy rzut oka widać, że nie są to żadne starocie – wszystkie pochodzą z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, no, może któraś z nich jest odrobinę starsza. Papier – bez rewelacji. Na odwrocie nielicznych można znaleźć napisane ołówkiem informacje o autorze, roku i technice reprodukcji. Nie ma zatem wyjścia, trzeba się czegoś dowiedzieć o ekslibrisie jako takim.

Znak własnościowy Andrzeja Kempy (1936–2009), łódzkiego księgoznawcy, bibliofila, bibliotekarza, kolekcjonera ekslibrisów. Bogaty zbiór Kempy liczył około 10–12 tys. eksponatów, nie tylko polskich, ale i zagranicznych. Pod względem liczebności wyróżniały się ekslibrisy radzieckie oraz z motywem kobiety.
proj. Stanisław Rolicz, 1968 r., 66×60 mm, drzeworyt poprzeczny (X2), zob. więcej
Wkrótce w osłupienie wprawia mnie strona internetowa prowadzona przez Tomasza Sumę. Założona z myślą o popularyzacji idei ekslibrisu oraz integracji środowiska kolekcjonerów, doskonale spełnia swoją (przynajmniej tę pierwszą) rolę. W jedno popołudnie poznaję, a miejscami tylko sobie odświeżam, skróconą historię znaków proweniencyjnych, metodykę oznaczania eksponatów w kolekcji, terminologię. Pomocne okazują się tablice z rozszyfrowanymi sygnaturami artystów grafików. Dzięki nim ustalam autorstwo kilku prac. Gdybym była doświadczonym kolekcjonerem, zapewne nie musiałabym się posiłkować tym wademekum – nie sądzę, żebym weszła w posiadanie szczególnych rzadkości. Wprawki detektywistyczne czy też, jak powiedziałby sceptyk, powtórne odkrywanie Ameryki traktuję wyłącznie jako dobrą zabawę. Dość szybko zresztą orientuję się, że współczesne ekslibrisy nie mają wiele wspólnego z piękną ideą oznaczania własności cennych księgozbiorów. Zaczynam pisać ten tekst, ale opuszczają mnie resztki entuzjazmu, dlatego wyjeżdżam na urlop.
Garść ekslibrisów łódzkich

proj. Ryszard Nowakowski, 1964 r., 107×59 mm, cynkotypia kreskowa (P1)

proj. Hanna Ewa Stańska, 1977 r., 80×71 mm, cynkotypia kreskowa (P1)

proj. Teofil Jóźwiak, 1975 r., 91×59 mm, cynkotypia kreskowa (P1)

ekslibris Towarzystwa Bibliofilów Łódzkich, proj. Karol Hiller, 1927 r., 55×35 mm, cynkografia (L3), zob. więcej

proj. Teofil Jóźwiak, 1975 r., 90×56 mm, cynkotypia kreskowa (P1)

a.n., 1973 r., 56×95mm, cynkotypia kreskowa (P1)
Lipiec – sierpień
Skończyła się laba i czas rozstrzygnąć sprawy studenckie. W dużych bólach piszę kolejny artykuł, znów zajmuję się okładkami i redagowaniem tekstów. O ekslibrisach pamiętam, ale boję się wracać do tego tematu. Pewnego upalnego dnia wybieram się do Centralnego Muzeum Włókiennictwa, żeby zobaczyć ekspozycję prac Magdaleny Abakanowicz oraz paryską modę z kolekcji (tak! kolekcji!) Adama Leja. W budynku panuje niemiłosierny zaduch, ale postanawiam jeszcze zajrzeć do innych wystaw czasowych. Krew w żyłach mrozi mi pokłosie VI Ogólnopolskiej Wystawy Rękodzieła Artystycznego „Z nici Ariadny”. Obszerne pomieszczenie wypełniają misterne koronki, hafty i frywolitki z koła gospodyń spod Tomaszowa, a mi przed oczyma stają… ekslibrisy. I już wiem, jak nazwać ten dziwny nastrój, który po prawie miesiącu znów mnie dopada: przaśność.
Forma bez funkcji, czyli dlaczego nie zostanę ekslibrisologiem
Ekslibris (łac. ex libris – „z ksiąg”) to znak informujący o tym, kto jest właścicielem danego egzemplarza książki. Najczęściej przybiera kształt niewielkiej karteczki z artystyczną grafiką oddającą cechy charakteru kolekcjonera lub specyfikę księgozbioru. Ważne, aby na kompozycji graficznej pojawił się łaciński napis ex libris lub podobny, równoważny mu – na przykład: ex bibliotheca (z biblioteki), ex collectione (z kolekcji), ex musicis (z muzykaliów). Bibliofile delikatnie przyklejają swoje ekslibrisy – robione rzecz jasna na zamówienie – przeważnie na drugiej stronie okładki.
Łatwo się domyślić, że ekslibris niejako wieńczy dzieło, podkreśla jego fizyczną i duchową wartość, świadczy o głębokim przywiązaniu właściciela do książki oraz o wysokiej, wysublimowanej kulturze czytelniczej. Wiedząc o tym, nietrudno wpaść i na to, że obklejanie ekslibrisem najnowszej powieści Małgorzaty Kalicińskiej będzie brawurowym złamaniem pewnego dekorum. Ale czy współczesne książki, w większości drukowane brzydko i tanio, w ogóle zasługują na to, by zajmować honorowe miejsce w kolekcji? A jeżeli nie, to czy dziś jest jeszcze sens mówić o ekslibrisach? Kto poza tomaszowskimi gospodyniami, kolekcjonerami osobliwości wszelakich oraz miłośnikami burżujskich rozrywek ma ochotę na poważnie bawić się w klejenie karteczek do okładki? Nasłuchuję, tylko… jakoś nie słyszę głosów.
Dla ścisłości warto pokrótce odtworzyć narodziny, dzieje i moment śmierci ekslibrisu – zwłaszcza że lata jego agonii przypadają na okres dla sztuki książki wyjątkowy, po wielokroć omawiany, i to raczej w pozytywnym kontekście.
Protoekslibrisy powstawały już w starożytności. Marian Jan Wojciechowski, autor opracowania Ekslibris – godło bibliofila, podaje, że najstarszym zachowanym znakiem tego typu jest błękitna fajansowa tabliczka z niebiesko wypisanym imieniem faraona Amenhotepa III (1978: 14).

„Ekslibris” faraona Amenhotepa III i jego żony, królowej Teje, fot. British Museum (CC BY-NC-SA 4.0)
Dalej z pracy Wojciechowskiego dowiadujemy się o dużej popularności znaków własnościowych w średniowieczu. Wtedy to w ozdobnych rękopisach wymalowywano herby rodowe właścicieli – najczęściej na dolnym marginesie pierwszej karty kodeksu. Nim jednak ekslibris wyewoluował do swojej kanonicznej postaci, protoekslibrisy przekształciły się w superekslibrisy, czyli sporych rozmiarów oznaczenia herbowe tłoczone na okładzinach ksiąg. Rozwój sztuki drukarskiej i techniki graficznej spowodował, że w XVI wieku powstał ekslibris właściwy – drukowany osobno na kartce i wklejany do kodeksu.

Nietypowy protoekslibris? Fragment rękopiśmiennej karty Psałterza floriańskiego. W lewym górnym rogu widać charakterystyczny monogram utworzony z dwóch splecionych ze sobą gotyckich liter „m”. Zdaniem badaczy sugeruje on, że księga należała do królowej Jadwigi.
Źródło: Polona
Przez lata ekslibris spełniał funkcję praktyczną: oznaczał własność i chronił kolekcję przed przypadkowym rozproszeniem. Co oczywiste, przydawał też prestiżu – projektowaniem znaków własnościowych zajmowali się najwybitniejsi artyści plastycy. Wszystko jednak zmieniło się pod koniec XIX wieku, kiedy ekslibris stał się przedmiotem zainteresowania kolekcjonerów. Ci dostrzegli walory artystyczne niewielkich grafik. Jak pisze Wojciechowski (1978: 67):
Zbieracze w pogoni za dawnymi ekslibrisami rozpoczęli je odlepiać z wiekowych ksiąg, twierdząc przy tym żartobliwie, że „książka została niepotrzebnie przyklejona do ekslibrisu”. Miało to swoje szkodliwe następstwa. Przez usuwanie bowiem zabytkowych znaków ze starych książek zacierali pochodzenie poszczególnych egzemplarzy, uniemożliwiając tym samym odtworzenie historii dawnych bibliotek.
Ruch odnowy książki paradoksalnie i wbrew swoim szlachetnym zamiarom doprowadził do śmierci ekslibrisu. Zgodnie z zamysłem, że wszystko, co nas otacza, powinno być piękne, uczynił z niego formę bardziej dekoracyjną niż użytkową. Zenon Przesmycki, podobnie jak wielu mu współczesnych, ostro krytykował ordynarny zwyczaj stosowania pieczątek tuszowych z imieniem i nazwiskiem właściciela danego egzemplarza (1905: 156). Jego zdaniem sztuka ekslibrisu nigdy nie rozwinęła się w Polsce tak, jak to się stało za granicą, dlatego tym bardziej należy podjąć wszelkie działania, by w ślad za ruchem odnowy książki podążył ruch… ekslibrisu artystycznego.

„Ordynarna” pieczątka tuszowa w książce pochodzącej z nowszych zbiorów Biblioteki Jagiellońskiej (2003 r.)
W rzeczywistości jednak dawna formuła ekslibrisu była już wyczerpana. Za oznaki przesilenia trzeba uznać konkursy graficzne (pierwszy taki w Polsce ogłosiło w 1902 roku krakowskie Muzeum Narodowe – wygrał go Jan Bukowski; wyróżnienie przypadło Józefowi Mehofferowi, czego znowu przeboleć nie mógł Miriam, dla którego to Mehoffer był zdecydowanie lepszy), produkowanie ekslibrisów specjalnie na potrzeby kolekcjonerów oraz tworzenie znaków okolicznościowych – na przykład z okazji okrągłej rocznicy jakiegoś wydarzenia. W ten sposób miłośnicy ekslibrisów, zapomniawszy o ich książkowym rodowodzie, zaczęli kawałek po kawałku zjadać własny ogon…
Bibliografia
Ekslibris polski. Historia. Sztuka. Kolekcjonerstwo. Popularyzacja, red. T. Suma, online.
Grońska M., 1992, Ekslibrisy. Wiadomości zebrane dla kolekcjonerów, Warszawa.
Suma T., 2013, Sygnatury polskich twórców ekslibrisów od XIX wieku do współczesności. Leksykon, online.
Wojciechowski M.J., 1978, Ekslibris – godło bibliofila, Wrocław (Książki o Książce).
Z.P. (Zenon Przesmycki), 1905, Nowe polskie ekslibrisy artystyczne, „Chimera”, t. 9, online.